Nie mam tu bynajmniej na myśli naszych szabes-gojów, czy folksdojczów, bo z nich też jedynie można się pośmiać, ale tych hamerykańskich. Jak widać wysługiwanie się za jurgielt to nie tylko nasza słabość i „tradycja”.
Penalizowanie pomówień, w szczególności za przypisywanie komuś czyichś zbrodni nie powinno nikogo przyzwoitego mierzić, więc histerycy wystawiają sami sobie jednoznaczne świadectwo. Z drugiej strony konieczność penalizowania pomówień Narodu na jego terytorium nie można interpretować inaczej jako ośmieszające charłactwo, a liczenie, że ewentualne sankcje odstraszą zamorskich łgarzy komiczną naiwnością.
Reakcja na żydowską histerię była akuratna i zaskakująco konsekwentna. Krótko pisząc odpowiedzieliśmy: gońcie się, niezależnie od tego, kto za wami stoi. Najbardziej bolesne było oczywiście „zamrożenie” stosunków dyplomatycznych z USA, ale ostatecznie i taką cenę byliśmy w stanie zapłacić. To dość wysoka cena.
Nic nieznaczące przepisy zostały uchylone nie tylko w nagrodę za opamiętanie się izraelskich histeryków, ale za korzyść odszczekania przez Izrael coraz dalej idących i niebezpiecznych „interpretacji” historii. To niezbyt wygórowana cena.
Na zakończenie pozwolę sobie przypomnieć anegdotę przytoczoną ostatnio przez nieocenionego Stanisława Michalkiewicza: Przyszedł Żyd do Rabina ze skargą na ciasnotę w domu. Rabin poradził mu, żeby dodatkowo kozę do domu wprowadził. Sytuacja stała się jeszcze bardziej nieznośna. Po sześciu miesiąc… pardon, po tygodniu, Rabin poradził mu, aby Żyd kozy się pozbył, a po tygodniu zapytał: No i jak? Oh, Rabbi. Ja mam salony. Ja mam pałace…